Chęć do pisania mi zmarniała, refleks stępiał. Właśnie oto zdobywam się na skrobnięcie słów paru o czymś, co zdarzyło się... połtorej doby temu. Wczoraj przed południem. Zbigniew Romaszewski został wicemarszałkiem Senatu.
Trzy tygodnie temu PO go odrzuciła, zresztą po jasnym apelu Donalda Tuska. Tenże nagle w zeszłym tygodniu oznajmił, że mu głupio z tego powodu. Senacki klub PO się zebrał, sprawę przemyślał ponownie - i wyszło, że Romaszewski, który na początku listopada był zupełnie be, teraz dla 7/8 klubu PO stał się cacy.
Błąd naprawiony? Niezupełnie, bo co się stało, to w papierach. PO coś zrozumiała? Nie - odmieniło jej się w sprawie Romaszewskiego, zasadę nieingerowania w kandydatury innych partii nadal jednak odrzuca, czego dowodzi speckomisja i problem z Antonim Macierewiczem. Czy rozumiem obawy PO? Pewnie. Wszak miał je i PiS, gdy się zrazu bał uczynić Macierewicza swym jedynym przedstawicielem w komisji. Ale zasada jest twarda i choć może są sytuacje uzasadniające jej zawieszenie, to na pewno nie ta.
Lepiej wszakże, iż Romaszewski dostał, co mu się należało. PiS zaniemówił, bo tego nie umie pojąć: PO zmieniła zdanie? Dwa lata temu na finał wojny o wicemarszałka dla PO czekać trzeba było nie trzy tygodnie, lecz dwa miesiące, a zdanie zmieniła... także PO wycofując kamndydaturę Stefana Niesiołowskiego i proponując zmiennika. Dla PiSu to dziwna niekonsekwencja, na którą podczas wojny nie ma miejsca.
Komentarze