27 października 2005 Senat VI kadencji wybierał wicemarszałków. PiS miało większość i rozdawało karty. Obok marszałka Bogdana Borusewicza zasiedli trzej inni kandydaci PiS. Zgłoszony przez PO Stefan Niesiołowski przepadł. Zabrakło mu 6 głosów.
Strony wzięły na przetrzymanie - i PO przegrała. W przeddzień Wigilii dostała swojego wicemarszałka, bo zgodziła się, by nie był nim Niesiołowski, lecz ktoś inny.
Dziś role się odwróciły: platformerska większość rozważała, czy dopuścić do prezydium Zbigniewa Romaszewskiego. Głosowania w Senacie są tajne, absolutna dyscyplina jest nierealna, więc Donald Tusk ogłosił, że senatorowie głosują zgodnie ze swoim sumieniem. Ale dał jasno do zrozumienia, że chciałby odrzucenia kandydata.
Koalicji PO-PiS nie ma i już najpewniej nigdy nie będzie, ale na ten spór, tak jak na ów z 2005, patrzę wciąż z niedowierzaniem. Niesiołowskiego i Romaszewskiego znam od ponad ćwierci wieku. Obaj byli filarami demokratycznej opozycji już w latach 70. Obaj byli ikonami podziemia. Obu bardzo lubię, wielce szanuję, z obu jestem na raczej przyjacielskiej stopie. Gdybym w czasach stanu wojennego usłyszał, że ci dwaj będą nawzajem przez swoje obozy polityczne w wolnej Polsce oskarżani, że są niegodni funkcji w parlamencie, popukałbym się w czoło.
Niesiołowski przed dwoma laty dostał najpewniej głosy swoich oraz PSL, SLD i może jednego lub dwóch senatorów PiSu. Dziś Romaszewskiemu potrzebne byłyby głosy 12 platformersów - lub 11 i... Włodzimierza Cimoszewicza. Zabrakło mu ośmiu. Ciąg dalszy zapewne jutro - PiS zechce się jakoś odgryźć podczas głosowania Sejmu nad kandydatami na wicemarszałków. Platforma zgłasza Niesiołowskiego.